Archiwum kwiecień 2005


kwi 23 2005 Sperma i szatan
Komentarze: 17

W bardzo romantycznym okresie naszej znajomości z A, kiedy to słońce wschodziło gdy brałem ją za rękę, a noc zapadała gdy znikała w drzwiach autobusu, zapisaliśmy się wspólnie na zajęcia zwane psychopatologią. Jako, że wszyscy chcieli się dowiedzieć czegoś o prawdziwych świrach przedmiot ten cieszył się niegasnącą popularnością, grupy były przeładowane, a wszystkie lampy na suficie zajęte już na dziesięć minut przed zajęciami. Siłą rzeczy i alfabetu znaleźliśmy się z Anną w różnych grupach, z czym ja zamierzałem się pogodzić ona zaś nie. Zgodnie ze swoją podstawową taktyką faktów dokonanych wkroczyła Ania na moje zajęcia, usiadła ślicznie zaróżowiona obok, wzięliśmy się za ręce i zastygli w oczekiwaniu. Zajęcia prowadziła pewna bardzo egzaltowana pani doktor, regularnie zanudzając nas klasyfikacjami chorób i wyskakując też czasem znienacka z jakimś najświeższym odkryciem o naturze plemników co zawsze ożywiało atmosferę. Sprawdziwszy zaś ówczas listę obecności zapytała czy kogoś pominęła na co Anna dzielnie powstała i stwierdziła że owszem ją po czym przedstawiła się i miałem wrażenie, że mało brakuje a dodała by jeszcze gott mit uns. Pani doktor uśmiechnęła się ciepło i spytała ją czy na pewno jest z tej grupy. Widząc zaś że wjazd na bezczela nie przechodzi pełnym zirytowanej desperacji głosem Ania oświadczyła iż jej nazwisko jest na R a tu wszyscy są na D, E i F więc chyba nie. Zapadła cisza. Pani doktor przybrała minę szacownej damy, której właśnie express przyśpieszony przeleciał 2 cm przed nosem i która bardzo stara się nie zauważyć iż brakuje połowy parasolki. Zatem będzie musiała pani chyba wrócić do własnej grupy – ciągle w miarę spokojnie wyartykułowała pani doktor kiedy już odzyskała mowę. Totalnie zaś zdruzgotana niepowodzeniem całego planu, wobec czego wszelkie konwenanse straciły sens, Anna usiadła ciężko na krześle ze słowami no zobaczymy, zobaczymy...

Nie nazywałem tego bezczelnością. Czasem nazywałem to odwagą. Czasem asertywnością. Czasem autonomią a czasem psychopatią. Czasem kochałem, czasem nienawidziłem. Często podziwiałem. Postrzegałem ją jako kogoś w stanie permanentnej rebelii nie wobec nauczycieli jednak, nie wobec mamy czy dyskryminacji kobiet lecz wobec wszystkich i wszystkiego co w jakikolwiek sposób wiązało się w system i ręce jej myśli wiązało. Zegarków, przepisów kucharskich, wytartych ścieżek i dopiętych guzików. Zasad, zasad i jeszcze raz zasad z fizyką włącznie chyba bo przecież ten kto wymyślił grawitację zabronił nam latać.

Nie było to wojna oficjalna i nie walczyła Ania z wiatrakami. W swoich pomarańczowych sztruksach przemykała przez wszystkie trybiki systemu z gracją i bez śladu i tylko czasem zostawało gdzieś ziarenko piasku, a słysząc jak chrzęści za jej plecami Ania uśmiechała się. Jak choćby wtedy gdy jako młoda adeptka sztuki dziennikarskiej odbywała staż w jednym z lokalnych dzienników. Przyglądając się pracy prawdziwych redaktorów parzyła herbatę i czekała na swoje pięć minut. Gdy wreszcie nadeszły Ania z wrodzoną sobie skrupulatnością zabrała się do pracy i w niczym nie umieszał jej zapału fakt iż pierwszy jej artykuł, który pójdzie ma dotyczyć otwarcia nowego skrzyżowania z sygnalizacją świetlną. Tak się ponoć złożyło iż wolny był tylko komputer naczelnego i na nim to też Anna napisała, skopiowała i jak twierdzi usunęła swe dzieło. Po chwile do maszyny zasiadł sam naczelny i nie minęło wiele gdy wybuchnął gromkim śmiechem. Przywołał do siebie najpierw zastępców potem kierowników i wreszcie całe kolegium po czym wszyscy zgodnie zarechotali. Wreszcie zawołano Annę. Sporym zaskoczeniem dla niej okazał się fakt iż swojego artykułu bynajmniej nie usunęła bo przecież nie mogło być zaskoczeniem to co sama napisała. A minowicie po wszystkich peanach o nowych możliwościach przejazdu przez osiedle i radości mieszkańców następowała krótka pointa – a wszystko chuj!

Stał się to oczywiście przypadkiem, choć przypadki tego rodzaju jakoś tak często po Ani chadzały. Jak choćby wtedy gdy wysłała Bardzo Szacowną Pracę z Bardzo Szacownej Psychologii Zarządzania przez internet. Praca dotyczyła konstruktywnego rozwiązania problemu w korporacji X z pracownikiem o imieniu Mariusz. Wnet po wysłaniu maila Ania przybiegła do mnie bardzo zaaferowna i strapionym głosem oświadczyła, że nie jest tego pewna, ale chyba zapomniała zmienić roboczy tytuł pracy który brzmiał „Mariusz ma przejebane”. I choć w takich przypadkach mówiła zawsze pełna skruchy głosem o jezu ale wtopiłam nie mogłem przecież nie dostrzec tych małych iskierek w kącikach jej oczu, które kazały mi przypuszczać iż gdzieś tam w środku właśnie zanosi się ze śmiechu.

Nie zawsze, a nawet rzadko wszystkie tak zwane wtopy przeciw Ani się obracały. Często stawiały nagle niespodziewanie wszystko na głowie i jak później się okazywało nie było to wcale takie najgorsze. Jak choćby wtedy gdy podczas któryś z zajęć na roku drugim miało dojść do prawdziwego spotkania trzeciego stopnia z prawdziwym czubem zwanym fachowo schizofrenikiem w stanie remisji. Wszyscy byli oczywiście bardzo podekscytowani i pełni oczekiwań w tym również ja i Ania. Zajęcia odbywały się na oddziale gdzie zasiedliśmy wokół stołu niczym na wigilii i w napięciu wpatrzyliśmy się w drzwi przez które za chwile miał przejść wariat. Klamka skrzypnęła, drzwi otwarły się wariat zaś okazał się siedemnastoletnią licealistką, która nieco speszona wkroczyła wraz z doktorem P do środka, uśmiechnęła się niepewnie i wpatrzyła we własne buty niezupełnie pewna czego ta zgraja przy stole od niej oczekuje. Doktor wyjaśnił, ona pokiwała głową, doktor zapytał czy nie ma nic przeciwko temu, że zadamy kilka pytań, ona znów pokiwała głową i zapadła cisza. MY zapytamy. Po kilku minutach ktoś zadał pytanie. Bardzo fachowe. Dziewczynka odpowiedziała my zaś pokiwalismy ze zrozumieniem głowami i zanotowaliśmy. Po chwili ktoś zadał drugie fachowe pytanie na które również uzyskaliśmy odpowiedź, pokiwaliśmy głowami i zanotowaliśmy jak stado zidiociałych freudystów. Wszystko nabrało tempa i wszyscy już zadawaliśmy pytania, wszyscy bardzo fachowe i wszyscy notując kiwaliśmy głowami. Ona zaś ze spuszczoną głową mówiła o rodzinie, objawach i szkole głosem jakimś nieobecnym ale przecież to normalne u wariatów nawet przy remisji. I nagle coś powiedziała o omamach, które miała podczes pierwszego epizodu, o babci której nie poznała i pomyliła ją my zaś już chyba w ogóle nie słuchaliśmy tylko kiwając głowami notwaliśmy jak szaleni i nagle pośród tego wszystkiego usłyszeliśmy stłumione acz wyraźne przecież parsknięcie śmiechem. Z przerażeniem uświadomiłem sobie, że to chyba tuż koło mnie i patrzę i faktycznie tuż obok mnie Ania siedzi i czerwona jak pomidor zasłania usta ręką i śmieje się choć bardzo póbuje nie. Wreszcie odzyskuje mowę i mówi, że bardzo przeprasza, ale jak usłyszała, że przyszedł dziadek, a ona myślała, że to jest babcia to ja to rozśmieszyło, ale bardzo przeprasza i w ogóle już nie będzie i.....

Wszyscy wpatrzyli się  teraz się w naszego wariata niepewni czego mamy oczekiwać, bo przecież w obliczu takiego braku profesjonalnego podejścia do pacjenta to ona może zacząć wyć albo jeszcze nawet przez okno wyskoczy i dopiero będzie klops. Dziewczynka zaś watrzyła się uważnie w Anię, Ania zaś w nią i ku zaskoczeniu wszystkich obie nagle zaśmiały się z tego dziadka co wyglądał jak babcia i nagle wszystko się zmieniło wszystko jakoś tak mniej przerażające i beznadziejne się stało i normalne też się stało, gdy śmieszne stało się śmieszne i dla niej i dla nas i jakoś tak nagle razem przy tym stole siedzieliśmy i zupełnie inaczej już rozmawialiśmy zupełnie głowami nie kiwając.

To co jednak najcześciej przychodzi mi do głowy gdy przypominam sobie te wszystkie jej wybryki wiąże się z moim szpiegowskim epizodem kiedy to włamywałem się do jej skrzynek pełen przeświadczenia o strasznych tajemnicach, które kryją. Pierwszym ruchem jaki uczyniłem było zdobycie hasła i gdy wreszcie mi się to udało i zobaczyłem je na ekranie mojego komputera parsknąłem śmiechem. Składało się ono z dwóch części, z których jedna była liczbą, druga zaś słowem. Liczba była potocznie uznawana za symbol diabła, substancja zaś, co wiedziałem z prywatnych rozmów z Anią, była całkiem niewinnym słowem, która jej jednak kojarzyło się z męskim nasieniem. Nie spostrzegłem w tym jednak cienia okultyzmy bądź obsceny. Jedyne co ujrzałem to małą dziewczynkę, która w sekrecie przed wszystkimi, wystukując małe gwiazdki na ekranie pisze coś a-b-s-o-l-u-t-n-i-e o-k-r-o-p-n-e-g-o. I cały ten świat tego nie wie bo to tylko gwiazdki przecież i nawet gdyby gwiazdek nie widział lecz słowa to też jeszcze by nie widział jak straszne rzeczy Ania na tym świecie wypisuje i wciskając enter mruczy gdzieś w środku Ha!, a może nawet hahahahaha....

nigdy_i_nigdzie : :
kwi 15 2005 Nic dziwnego ze nie chca wracac z Iraku
Komentarze: 3
nigdy_i_nigdzie : :
kwi 03 2005 Taksje
Komentarze: 29

Zabawne ile okazuje się nieprawdą. Kiedyś gdy w ramach wakacyjnego zarabiania sprzątałem pokoje w pewnym amerykańskim hotelu zobaczyłem w jednym z pokojów wspaniały bukiet róż z bilecikiem na wstążce. Napisane tam było i love you always. Wydało mi się to piękne niczym strofa haiku.

Tłumaczone na polski było jakieś chropowate, a wręcz niegramatyczne, ale cóż myśli mają do gramatyki. Bez przyszłości, bez tego zarzekającego się będę wydało mi się prawdziwe jak świadomość, nagłe jak myśl i odrobinę szalone jak spojrzenia kochanków, którzy myślą, że jeśli jakiekolwiek zawsze ma się przydarzyć w ich życiu to powinno być właśnie teraz.

Dwa lata później wciąż pamiętałem te słowa i nie znalazłem  nic prawdziwszego do powiedzenia na podobnym bileciku przypiętym do bukietu róż, który jak najardziej filmowo wysłałem przez gońca Annie.

A potem znów minęło kilka lat i i daleko od niej nastrajałem się do tegorocznych walentynek niczym filharmonia wiedeńska. Gdy wreszcie nastąpiły strzyknąłem jadem o stężeniu, które chyba nawet mnie zaskoczyło i uśmiechnąłem się słysząc między wierszami smsowej riposty skwierczenie przypalonej skóry. Mogłem napisać znów te słowa, znów mogłem napisać zawsze, znów mogłem wysłać róże. Dzisiaj gesty tak mało kosztują, tylko pieniądze i kilka ruchów nadgarstka. Gesty. Słowa. Słowa. Gesty. W tej wyliczance brakuje jednak tych dni wszystkich które już dziś pomiędzy nami stoją i jakieś dwie historie, dwa życia wiodą, a nie jedno.Tych dni, po których drugiej stronie spotkamy się i może nawet pomyślę kocham cię zawsze i może i ty pomyślisz, a potem jak cień za światłem pojawią się te wszystkie poranki bez siebie i pomyślimy i i co z tego.

Bo może miłość faktycznie niczego nie potrzebuje i niczego nie pragnie i może nawet mnie nie potrzebuje i mogę wymknąć się na palcach i przeżyć życie całe i może nawet nie zauważy ta miłość, że mnie już nie ma. Tak doskonała.

Zabawne ile okazuje się nieprawdą.

 

nigdy_i_nigdzie : :