Archiwum 17 grudnia 2004


gru 17 2004 Ostrzeżenie dla ludności cywilnej
Komentarze: 2

Znam kilka książek kultowych. Niektóre mnie rozczarowały, inne zachwyciły lub zostawiły obojętnym. W swoich ocenach jestem absolutny i binarny niczym kciuk cezara. Swego czasu tratkowałem to jako wyraz pewnej surowości, zdecydowania i konkretu we mnie, dziś, gdy w miejsce czerni i bieli widzę coraz więcej odcieni, wydaje mi się to raczej jakąś histeryczną ostentacją. Lub bez epitetów po prostu przeoczaniem.

Piszę to mając przed oczami moją niegdysiejszą fascynację „Buszującym w zbożu” Salingera. Przeczytałem tą książkę może ze trzy razy. To oczywiście nic w porównaniu choćby z moją nieskończoną, tam i z powrotem wędrówką przez „Potop”, którą zaczynam wiecznie od początku, gdy tylko uda mi się zapomnieć co odpowiedział Zagłoba w rozdziale XXIV dajmy na to. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy nazwać się na sieci Jędrek lub Butrym666, kiedy zaś tylko dorwałem się do zakładania swojego pierwszego konta jako nik wybrałem anagram stworzony z Holden Caufield. Odrobinę pretensjonalny, muszę to przyznać. I taką też znajduę tą książkę. Przy całej swojej szczerości, emocjonalnym ekshibicjoniźmie, naiwności i wreszcie bezbronności wydaje mi się pretensjonalna. Pretensjonalnie naiwna, pretensjonalnie szczera i pretensjonalnie bezbronna. I co gorsza tym właśnie uwodzi.

Zadziwiająca jest polityczno spiskowa kariera tej książki. W jakiś sposób „Buszujący w zbożu” wmieszany został w świat rządowych tajemnic. Wiele ezemplarzy znalezionych zostało w domu Harvey Oswalda – domniemanego zabójcy Kennedy'ego. Wkrótce po aresztowaniu Oswald ginie z ręki Jacka Ruby’iego, posiadacza równie imponującej kolekcji tej książki. Salingera czekając na policję czyta Chapman – morderca Lennona. Wyłania się wreszcie ten tytuł w sprawie tak zwanych mandżurskich kandydatów – poronionego projektu CIA sterownia ludźmi. Podobno była to odpowiedź na radziecki program badań nad telepatią, podobno coś nie wypaliło, podobno Buszujacy w zbożu był „wdrukowaną” w mózgi kandydatów książką kodową, którą kompulsywnie kupowali. Podobno..

Wszystko to do dziś odbija się amerykanom czkawką, czasem, filmowo czy literacko, całkiem interesującą. „Teoria spisku” Donnera to najświeższy przykład, ale echa pobrzmiewają także w „Podpalaczce” Kinga, moim prywatnym sądem świetnej i lepszej od okrzyczanej „Carrie”. Może, że za długa?

 

Salinger!

Faktem jest, że uwodzi miliony. Zapewne w większości chłopców niż dziewczynek gdyż główny bohater nieskończenie kusi identyfikacją. Ze swoją wrażliwości, inteligencją i wpatrzonymi w świat szeroko otwartymi oczami dziecka pozwala wymknąć się męczącemu gorsetowi maczyzmu tudzież wszelkim innym możliwym rolom społecznym. Wolność wobec konieczności. Nic bardziej kuszącego dla nastoletniego cierpienia w sztruksach ze spojrzeniem pełnym przekonania iż „wy roboty niczego nie rozumiecie”.

Etap naturalny, lecz tylko jako etap. A Salinger jakoś tak skutecznie potrafi go przeciągnąć lepiąc nie tylko czas ale i dusze, zbyt celny, zbyt ostry, zbyt nie do odparcia. Pamiętam jego opis orkiestry grającej w Radio City Music Hall, pisze o jednym z muzyków wpatrzony w jego skupienie i uniesienie muzyką. Reszta orkiestry to wyrobnicy. Znudzeni robole wydobywający dźwięki z przedmiotów myślami zupełnie gdzie indziej. Tam gdzie być może nie znajdą się nigdy, zawieszeni do końca dni pomiędzy tym co jest, a tym co chcieliby. To oni tworzą świat Salingera. Rozczarowujący. Bez boga i miłości - bez narkotyków, robaczywy. Wreszcie obojętny. Prawdziwy. Pełen ludzi którzy dłubią w nosie, zdradzają się i nie umieją tańczyć. Gdyby chociaż taki do końca, wtedy może akceptowalny bo bez wyjścia. Ale są tam okruchy szcześcia jak uśmiechy dzieci, tylko coraz bardziej niedostępne im bardziej gramy w grę której się nienawidzi. Aż wreszcie pozostaje sobie tylko w łeb strzelić.

Obrócić stronę zamknąć książkę i oparłwszy się o nią plecami spojrzeć z zalaminowanym w oczach niesmakiem na to co wokół.

W życiu prywatnym był ponoć z Salingera kawał nielubianego sukinsyna. Nie dziwi nic. Ludźmi, jakimi ich widział można tylko gardzić. Akceptować przy okazji, ale to tylko eufemizm. Na nieszczęście umiał to doskonale sprzedać.

Gdy jakiś inkwizytorski zapał we mnie rzuca na stos wszystko co napisał w ostatnij chwili w swoich zapędach łapię się za głowę. Mimo, że uważam się za ofiarę. Mimo, że uważam, że to literacki talidomid. Mimo to – ciągle nie potrafie zaprzeczyć, że w moich oczach jest autorem najlepszego opowiadania na świecie. „Doskonały dzień na rybę bananówkę”. Tak się nazywa. I choć popełnia wszystkie grzechy całej reszty jego piśmiennictwa nie mogę do niego nie wracać. Jest tam wszystko. Na może dziesięciu stronach. Miłość i gorycz,  erotyka delikatna jak zapach perfum i czułość, śmierć i życie, pasja i obojętność. I wszystko to opuszkami palców, intencjonalnie bez intencji doskonale.

Sztuka. Estetyka. Kunszt. Momentami wydają mi się ważniejsze niż wychowanie kilku opartych na białku organizmów na pewnej planecie.

 

 

nigdy_i_nigdzie : :