Archiwum 21 stycznia 2005


sty 21 2005 Panu Bogu świeczkę
Komentarze: 13

Ania wierzy. Trudno mi powiedzieć dokladnie w co gdyż jestem laikiem, bezbożnikiem, ateistą, gnostykiem, deistą sporadycznym, leniem niepotrzebne skreślić. Wykonane kiedyś badania szczegółowe podstaw wiary Ani dały mi pełne przeświadczenie iż nie wie o czym mówi gdyż zakłada iż chrzest nie jest potrzebny do zbawienia. Powołując się na postanowienia Soboru Trydenckiego w kwestii powyższej (o którym nie miałem najmniejszego pojęcia ale brzmiało dumnie) nawrzucałem Ani że jest heretyczką i dobrze, że jej na stosie nie spalili po czym przytuliłem ją i usłyszałem, że przytulam ją tylko jak wygram jakąś dyskusję.

W istocie rzeczy wiara Ani zawsze budziła moje najgłębsze uznanie. Pierwszy raz dowiedziałem się o jej istnieniu gdy właśnie w najlepsze zacząłem przytulać się do jej ciepłego ciała i wszystkich tych niezapomnianych krągłości a Ania nic. Leży tak jakoś bez ruchu, na plecach, patrzy w sufit nic nie mówi no nic innego tylko wylew. Nagle jednak ożyła i ku mojemu absolutnemu osłupieniu przeżegnała się. A to dopiero pomyślałem. Nie za bardzo chciała wtedy o tym rozmawiać bojąc się moich kpin. Było to zupełnie niesłuszne gdyż dawno tak jak wtedy nie byłem z niej dumny. Trudno mi zresztą w pełni zrouzmieć to we mnie uczucie bo niby czemu. Podejrzewam tu się o jakąś całkowicie poronioną dulszczyznę w rodzaju „jakąż to sobie porządną dziewczynę znalazłem” o czym na szczęście szybko udawało się tak jej jak i mnie zapomnieć  by grzeszyć do białego rana.

Udało się nawet Annie zaciągnąć mnie do ołtarza, nie w pełnym jednak tego słowa znaczeniu. Którejś otóż niedzieli ogarnął ją metafizyczny niepokój o dusze nasze i postanowiła, że dziś zamiast upadku moralnego postawimy na odnowę i pójdziemy na mszę. Postanowiliśmy to zrobić z rozmachem, w katedrze starej jak ten co umarł nam król i równie dostojnej. Niech mi bóg wybaczy, na jakąś godzinę przed wypaliłem małego jointa ot tak dla kurażu i może troche z nudów oczekiwania na nią. O ustalonej godzinie ustawiłem się w miejscu widocznym przed świątynią i zastygłem cierpliwie. Anny nie było i nie było aż cała impreza zaczęła się bez nas. Wierni wdreptali do środka pozostawiąjąc nieliczne ogonki wystające z poszczególnych portali i zaczęli podniośle mruczeć i wibrować, a cała budowla, wszystkie jej cegiełki i szyby pobliskich samochodów wraz z nimi.

Anna pojawia się po dobrych dwudziestu minutach i ja mówię Aniu ty się Boga nie boisz, a ona się śmieje i bierze mnie za rękę i biegniemy żeby jeszcze choć trochę zdążyć. Biegniemy przez krużganki, tajnymi przejściami i nagle jakbyśmy z obrazu pradziadka wyszli w sam środek mszy wielkiej i podniosłej jak teatralna kurtyna wbiegamy zdyszani. Z tyłu, za ołtarzem bo tu tak dziwnie ołtarz w środku nawy. Gramolimy się między stalle co to jeszcze za Jana Kazimierza i jestem trochę zdezorientowany tym biegiem, jointem, spojrzeniami i pewnie bym uciekł, ale Anna trzyma mnie za rękę.

Siadamy, a msza porywa mnie tym swoim majestatem i nagle czuję się w filmie Greenewaya, który niedawno widziałem o czym natychmiast muszę jej wyszeptać, a ona ucisza mnie, ale sama też coś za chwilę wymyśla i coś się jej przypomina i też mi szepta i nagle szeptamy do siebie jak opętani, a dookoła chóry śpiewają i pamiętam trzech kapłanów bo to jakaś grubsza okazja była na habitach takie czerwone kapy mają wyglądają odrobinę demonicznie a, że stoją tyłem do mnie nie wiem jak wyglądają może mają makijaż o czym natychmiast donoszę Annie ku rosnącej irytacji naszych współpasażerów do zbawienia.  Mimo, że szeptam to wciągam się coraz bardziej. Po chwili znów zaczyna spiewać chór i nie widzę ich a głosy szybują tam i z powrotem po starych żebrzyskach katedry jak anioły piękne jakby znikąd i dym jeszcze i mruczę i wibruję wraz z wszystkimi wspaniale wybrałaś kochanie dzień naszego powrotu na łono kościoła oświadczam kolejnym szeptem i znowu szeptamy, ale nie myślę, że przeszkadzamy bo my szeptamy tylko do siebie, w usta sobie szeptamy święci jakby zaklęci w tych cichych muśnięciach słów które łaskoczą mnie w usta gdy ona mówi i ją łaskoczą gdy ja jakbyśmy się całowali oddechy nasze słowa całowali..

Szeptaliśmy tak wszędzie i zawsze na wykładach w kościołach tramwajach w deszczu i w lecie i sami wiecie... kiedyś pamiętam po wykładzie jakimś podszedł do mnie kolega i mówi że cały czas gadaliśmy i śmieje się bo mówi wykładowca się na was patrzył i cała sala razem z nim, a wy dalej i myślałem, że się całujecie, ale słychać było wasze głosy wiec nie i on się tak patrzył na was i patrzył i machnął ręką wreszcie i w tym kościele chyba też na nas machnęli ręką.

A potem przestajemy na chwilę bo ojciec prosi o ciszę w intencji duszy Stanisława więc milczymy w intencji i posłusznie myślę o Stanisławie i cisza wielka wzbiera nikt nawet nie szurnie i nagle ktoś dwie ławki przed nami puszcza bąka.

Zdrowego donośnego bąka w intencji Stanisława i nie śmieję się najwyższym wysiłkiem mięśni na jaki jestem w stanie się zdobyć i coś chcę do Ani powiedzieć ale odpędza mnie ręką i widzę jak zagryza wargę tymi swoimi małymi ząbkami żeby się nie śmiać więc nic nie mówię i nikt też nic nie mówi i Stanisław również nie protestuje. Po chwile opasły dominikanin przerywa ciszę i mówi coś kołysząc się lekko z rozłożonymi ramionami, a mi przypomina się jak w teleturnieju zapytano jaki zakon nazywa się po łacinie psy pańskie i uczestnik odpowiedział bernardyni co natychmiast muszę opowiedzieć Ani i śmiejemy się z bernardynów, a wszyscy myślą, że jeszcze z bąka, a już nie wypada trzeba przecież zapomnieć zdarza się i irytują się troszke bardziej ale to nic to wszystko takie ludzkie przecież modlić się pierdzieć wybaczać nienawidzieć kołysać się i wibrować, a potem wychodzimy razem ze wszystkimi in nomine patri et filii et spiriti sanctum i nic więcej z tego dnia nie pamiętam.

 

nigdy_i_nigdzie : :